Tym razem proponuję zapoznanie się z historią... współczesną. Prezentowany dziś tekst ukazał się niedawno, bo niespełna dwa lata temu, i dotyczy uczestnika pierwszej edycji "Agenta".
Chodzi o Jakuba Andułę, który był bohaterem także drugiej części historycznego cyklu. Ciekawostką jest fakt, że autorem tekstu, który ukazał się w Newsweeku (nr 52/2015-1/2016), jest Marcin Meller. Ostrzegam - tekst jest długi.
Chodzi o Jakuba Andułę, który był bohaterem także drugiej części historycznego cyklu. Ciekawostką jest fakt, że autorem tekstu, który ukazał się w Newsweeku (nr 52/2015-1/2016), jest Marcin Meller. Ostrzegam - tekst jest długi.
* * *
Kiedyś glina, telewizyjny celebryta, dziś wychowawca rogatych chłopaków po przejściach. Cieszy się z każdego, który wychodzi na prostą.
Kiedy w 2012 r. szedł do pracy w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym w Iwinach pod Bolesławcem, długo ważył, czy przyznać się, że był policjantem. Wiadomo – do MOW-ów trafia tak zwana trudna młodzież, która zazwyczaj nie żywi do policji najcieplejszych uczuć. Dla wielu samo podanie ręki glinie to plama na honorze. Policjant to cwel, pies, burak.
Rozmawiał długo z żoną. W końcu stwierdził, że skoro oczekuje, że rogate chłopaki po przejściach mają być w porządku wobec niego, to nie może zaczynać od ściemy, musi być w porządku wobec nich. Pierwszą reakcją była konsternacja. Zaczepne stwierdzenia, że policjanci to buraki, bo biją. Nie obrażał się, rozmawiał, odpowiadał.
– Nigdy w życiu bym się nie zgłosił na policję – rzucił jeden.
– A jakby ci matkę zabili?
– Sam bym znalazł.
Kuba Anduła wziął chłopaka na bok i zapytał jeszcze raz, w cztery oczy, co by zrobił. Młody popatrzył w ziemię i rzucił: – No, poszedłbym na policję.
Kiedy najbardziej zatwardziały powtarzał, że psom się ręki nie podaje, Kuba nie drążył tematu. Budował relację z grupą. W końcu na chłopaka wpłynęli koledzy, kiedy zorientowali się, że wychowawca traktuje ich jak godnych szacunku ludzi. Wtedy młody przyszedł do Kuby: – Ręki panu nie podam, ale psem już nie będę nazywać.
– W porządku – odparł Kuba. Inny, gdy dochodziło do spięcia, nazywał go dzielnicowym. To była najgorsza obelga w jego wokabularzu. – Mnie to dyndało – mówi Kuba. – W końcu sam zrozumiał. Przeprosił.
Prawie zawsze pierwsze pytanie nowych wychowanków o jego pracę w policji to: czy bił. Odpowiada, że nie – są inne metody. Może się nie przyznają, ale ekscytują ich policyjne akcje. Czy wchodził z drzwiami? Ile najwięcej narkotyków zatrzymał? Czy ścigał dilerów?
Tych, których szanuje, wita, stukając się pięścią i mówiąc „siła”. Jak ktoś podpadnie – małym paluszkiem. I chłopakom zaczęło zależeć na pięści. A któregoś pięknego dnia popłakali się, oglądając na DVD francuskie przygody z dawnych lat swego wychowawcy.
12 lat wcześniej, pod koniec 2000 r., włóczyliśmy się po nocnym Krakowie. Z baru do baru, z klubu do klubu, razem z innymi uczestnikami pierwszego w Polsce reality show „Agent”, którego emisja dobiegała końca w TVN. Wywoływaliśmy lekką sensację, ale nikt nie budził tak żywych uczuć jak on: 26-letni Kuba Anduła z Bolesławca. Mało kto wierzył, że jest sierżantem policji. Był jakiś inny od kojarzącego się z nimi drętwego i nieprzyjaznego stereotypu.
Kuba był sympatyczny, wyluzowany, dowcipny. No i charakterny. Kobietom się podobał, facetom imponował. Jeszcze we Francji, gdy kręciliśmy program, ludzie z naszej ekipy śmiali się, że można by wypuścić plakaty z podobizną Kuby i hasłem: „Pokochaj swego dzielnicowego”. Wtedy nocą w Krakowie co i rusz zaczepiali nas rozochoceni studenci. „Człowieku! Byłeś tak zajebisty, że nie możesz być gliną!” – powtarzało się co chwila.
Kiedy latem 2000 r. ukazały się ogłoszenia, w których poszukiwano ochotników na tajemniczą „wielką wyprawę TVN”, zgłosiło się ponad trzy tysiące osób. Wybrano tuzin: sześć kobiet i sześciu mężczyzn, w tym Kubę. Nie wiedzieli, co ich czeka, dokąd jadą, dopiero na Okęciu poinformowano ich, że lecą do Lyonu. Przez kilka tygodni – przemierzając setki kilometrów, głównie w Prowansji – musieli wspólnie wykonywać szereg zadań, poczynając od testów typowo sprawnościowych (np. mordercza sztafeta rowerowa), przez próby sprawdzające ich odporność na strach (np. skok na linie z mostu), po zadania wymagające sprawności umysłowej, dobrej pamięci i logicznego myślenia.
Każda z prób była warta od 5 do 35 tys. zł. Pieniądze trafiały do puli, którą w ostatnim odcinku zabierze zwycięzca. Maksymalnie mogło to być ponad 200 tys. zł. Jednym z zawodników był podstawiony przez stację tytułowy agent. Miał przeszkadzać grupie w wykonywaniu zadań, pozbawiać ich części wygranych. Pod koniec każdego odcinka zawodnicy musieli odpowiedzieć na 15-20 pytań o agenta. Przede wszystkim – kto nim jest? Co powiedział przy śniadaniu? Czy mówi po angielsku? Czy próbował dzisiaj przeszkadzać? W jaki sposób? Ten z zawodników, który udzielił najwięcej fałszywych odpowiedzi i okazał się najgorszym lustratorem – odpadał z gry.
Kuba Anduła odpadł jako ósmy, tuż przed końcem programu. Zależało mu na wygranej. Mieszkał z rodzicami, tak jak jego dziewczyna Magda. Marzyli o własnym mieszkaniu. Kuba odpadł, choć jako pierwszy zorientował się, kto jest agentem. To był jeden z wieczorów we Francji. Skończyliśmy zdjęcia, siedzieliśmy przy kolacji, popijaliśmy wino, napięcie trochę zeszło; choć nie do końca, bo nawet kiedy wyłączano kamery, zawodnicy się obserwowali, zastanawiali, kto może być agentem. Ja – mimo że prowadziłem program – nie chciałem wiedzieć, kto to jest. Żeby nie zdradzić się gestem, spojrzeniem choćby w luźniejszej chwili jak ta. I nagle wśród śmichów-chichów rozległ się głos Kuby: – A dla mnie agent to stara kurwa.
Zapadła cisza. Ewa Leja, reżyser programu – wtedy debiutująca w telewizji, dzisiaj TVN-owski supermacher od najważniejszych produkcji – zrobiła wielkie oczy. Mnie również zachowanie Kuby nijak nie pasowało do świetnego gościa, którego dopiero co poznałem. Atmosfera siadła, przełknęliśmy co było do przełknięcia i rozeszliśmy się. Jakiś czas potem wziąłem go na bok i spytałem, co strzeliło mu do łba. Popatrzył na mnie z lekka kpiąco:
– Chłopie, jestem policjantem. Wiedziałem, że jak to powiem, ktoś mrugnie.
– I co, mrugnął? – zapytałem.
– Mrugnął.
Więc od tej chwili Kuba Anduła wiedział, kto był agentem. Kiedy opowiedziałem tę historię jego podopiecznym w MOW-ie, widać było, że spodobał im się spryt wychowawcy. A dlaczego nie wygrał? Wyłożył się na drobnych szczegółach w czasie testów pod koniec każdego odcinka. A może była inna przyczyna?
W którymś momencie stwierdził przed kamerą, że nie ma co się oszukiwać, gra idzie o kasę, sentymenty na bok. A następnego dnia wraz z innymi zawodnikami stanął na moście w pewnym uroczym prowansalskim miasteczku i po drugiej stronie rzeki zobaczył swoją Magdę, która wraz z bliskimi pozostałych zawodników przyleciała z Polski. To niby było po prostu kolejne zadanie. Każdy z uczestników miał odpowiedzieć na pytanie dotyczące tego kogoś po drugiej stronie. Co lubi, co kocha, co go/ją wzrusza. Nagrody były dwie: pieniądze z puli nagród i – co ważniejsze – możliwość spędzenia wieczoru i nocy ze swoim bliskim. Niby to tylko telewizja, niby to tylko gra, ale zawodnicy byli już we Francji ponad dwa tygodnie, każdy dzień można było mnożyć po siedmiokroć z powodu ogromu doznań i intensywności przeżyć. Byli wytęsknieni jak cholera, a najbardziej Kuba. W dodatku był zdrowo zakochany.
Niestety, koncertowo się wyłożył. Jego kobieta miała łzy w oczach, on też – jak na twardziela – wyglądał nieszczególnie. Ale scenariusz przewidywał koło ratunkowe. Kiedy już wiadomo było, że Kuba oblał test i nie spotka się z Magdą, reszta grupy dostała wybór: mogą sprawić, że młodzi dostaną swoją noc, jeśli grupa straci całą wygraną dnia. Oddali pieniądze, a Kuba z Magdą pognali ku sobie, powodując, że najpierw pół ekipy, a potem parę milionów przed telewizorami miało łzy w oczach.
Po tym dniu miałem wrażenie, że Kuba Anduła odpuścił walkę o wygraną. Jakby spłacał dług zaciągnięty u pozostałych. A kiedy lata później wpadł na pomysł, żeby w ramach przełamywania lodów puścić „Agenta” swoim podopiecznym w MOW-ie, to nagle się okazało, że tym nieskorym do wzruszeń chłopakom też się oczy mocno spociły. Zapunktował. Niezbadane są ścieżki budowy autorytetu.
Na pokazach „Agenta” się nie skończyło. W czasie szkolenia dla wychowawców MOW-ów usłyszał o filmoterapii. Postanowił spróbować.
– Puszczam im wymagające, skomplikowane filmy, pierwszy raz w życiu takie oglądają. A potem o nich rozmawiamy. Muszą się uczyć nazywać uczucia, wyrazić swoje opinie. Czasem, kiedy film jest naprawdę mocny, po pokazie zostawiam ich na pół godziny, żeby ze sobą pogadali, doszli do swoich wniosków. Potem wracam i rozmawiamy.
Kiedy przyjechałem, Kuba wybrał „Naszą klasę” – mocny estoński film o rówieśniczej przemocy szkolnej. I skoro oglądaliśmy go w MOW-ie, to można bez przesadnego ryzyka założyć, że większe prawdopodobieństwo było, iż wśród widzów znajdują się potencjalni sprawcy, a nie ofiary. Siedzieliśmy w małej salce gimnastycznej, chłopaki (w MOW-ach przebywają do końca gimnazjum albo do 18. urodzin) powyciągały się na materacach, zwisały na krzesłach. Pełne skupienie. A po filmie dojrzała rozmowa o przemocy, odwadze bądź tchórzostwie samobójstwa, odpowiedzialności, konsekwencjach własnych wyborów. Pytam o najlepsze filmy, jakie im Kuba puścił. Wymieniają „Whiplash”, „127 godzin”, „Requiem dla snu”, „Między niebem a piekłem” i „Interstellar”.
„Chce się żyć” z Dawidem Ogrodnikiem otworzyło im oczy. To niepełnosprawny na wózku nie jest rośliną? Jest taki jak my? Ma nawet potrzeby seksualne? Mocno przeżywali. Spierali się o „Ocalonego”, opowiadającego opartą na faktach historię amerykańskiego oddziału w Afganistanie. Część żołnierzy lituje się nad schwytanym nastolatkiem, uwalniają go, zamiast zabić – jak chce reszta. Prawie wszyscy zapłacą za to życiem. Spór z gór Afganistanu przeniósł się do salki w Iwinach.
Kuba z Magdą są od szkoły średniej. „23 lata razem. Zajebiście, co?” – śmieje się, gdy siedzimy w Bolesławcu i jemy na naczyniach z Bolesławca, oczywiście, w końcu jego mama była głównym technologiem w Ceramice, a dzisiaj pracuje tam Magda. Kuba chodził do technikum mechanicznego, zobaczył ją na siłowni. Potem się okazało, że ona ćwiczyła, bo on chodził, a on, bo ona. Pobrali się cztery lata po „Agencie”, mają 4-letniego synka. Tata Magdy był policjantem, naczelnikiem wydziału dochodzeniowego w Bolesławcu, ale Kuba na początku nie myślał o policji. Marzył o jednostkach specjalnych, ale nie dostał się do wrocławskiej Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych. WKU zaproponowała szkołę chorążych.
– Uciekłem od woja. Nie chciałem być zwyczajnym trepem, więc zdałem do studium ratownictwa medycznego. Planowałem na rok, byle odroczyć armię, ale jak zacząłem się uczyć, to mi się spodobało i postanowiłem skończyć. Wojsko znowu się upominało, więc poszedłem na resocjalizację w Zielonej Górze. I gdzieś pod koniec tego ratownictwa zaświtało mi, że może policja. Fajna robota z ludźmi – wiadomo, że amerykańskie filmy też miały swoje znaczenie, no i patrzyłem, jak przyszły teść pracuje, ludzie go szanowali. Więc złożyłem papiery do policji. Miałem 22 lata – opowiada.
Skończył szkołę policyjną we Wrocławiu i poszedł na krawężnika w Bolesławcu. Od początku chciał być kryminalnym (filmy, filmy!), ale wcześniej odsłużył w dochodzeniowo-śledczym, żeby poznać proces, prawo karne. Wreszcie trafił do policji kryminalnej, gdzie pracował aż do czasów „Agenta”.
– To była najlepsza robota pod słońcem. Sam decydowałem, co robię. Praca operacyjna, hipotezy, sprawdzanie i akcja, akcja, akcja. Jak „Pitbull”, tylko ostrzej. Zdarzało się, że przychodziłem do roboty w poniedziałek rano, a wychodziłem w sobotę wieczorem. Dla mnie i moich kumpli to służba była. Spalaliśmy się.
Do „Agenta” zgłosił się, nie informując przełożonych. Nie powiedział nawet, że jedzie, kiedy już się zakwalifikował. Poprosił za to o zgodę na wyjazd do pracy w Niemczech na miesiąc. Przyznał się po powrocie, szef się wściekł. Tyle że wszystkie komendy i cały Bolesławiec kibicowali Kubie. Został przeniesiony do prewencji. Potem, gdy nie dostał zgody od komendanta powiatowego na pracę przy telewizyjnych „Superglinach”, złożył raport o zwolnienie. Zadzwonili do niego z komendy wojewódzkiej we Wrocławiu, czy naprawdę chce odejść z policji. Powiedział, że nie, ale nie ma wyboru. Nastąpiła interwencja i krakowskim targiem mógł poprowadzić „Supergliny”, a w Bolesławcu zająć się przestępczością nieletnich.
Jeszcze przed „Agentem” skończył kurs podoficerski w Pile, zrobił kurs aspirancki, a po „Agencie” roczny kurs oficerski w Szczytnie. I postudiował zarządzanie zasobami ludzkimi na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Wygrał konkurs na zastępcę komendanta komisariatu w Kruszynie pod Bolesławcem. To była jego ostatnia robota w policji. Odszedł na policyjną emeryturę – bo mógł, a praca kierownicza nie bardzo go bawiła. I już myślał o pracy z trudnymi dzieciakami w MOW-ach, z którymi miał wcześniej kontakty z policyjnej strony.
A teraz cieszy się swoją robotą i frustruje systemem. Uważa, że większość jego podopiecznych wcale nie powinna trafić do MOW-u. Ale tak jest wygodniej szkołom, łatwo pozbyć się krnąbrnego ucznia. I w ten sposób ktoś, kto wymaga może tylko opieki psychologicznej, trafia pod jeden dach z rówieśnikami, którzy mają na sumieniu poważniejsze grzechy.
Kuba Anduła naprawdę lubi swoich chłopaków: – Który dzieciak w dzisiejszych czasach sam pierze skarpetki i majtki? Który grabi liście? Kto gra w piłkę na podwórkach? Kto chodzi na spacery?
Mówi, że można z nimi rozmawiać na poważnie. – Niektórzy, kiedy trafiają do nas, po prostu rzucają się na jedzenie. Nie są przyzwyczajeni do trzech pełnowartościowych posiłków dziennie. Niektórzy bronią się przed myciem. Nad jednym pół roku pracowałem – wspomina. – W końcu tak polubił, że jak któregoś wieczora się spóźnił i powiedziałem, że nie ma mycia, to wyjechał z awanturą. Usłyszał, że w takim razie może się umyć w małej umywalce. Zawziął się i umył. To są twardziele w grupie, ale kiedy jesteśmy sam na sam, to widzę przed sobą dzieci. Przecież oni mają po kilkanaście lat. I jeden czy drugi zapyta, co zrobić z dziewczyną, bo mu nie idzie, albo zwierzy się z kłopotów z rodzicami.
Dzięki latom pracy w policji, obracaniu się w środowiskach, z których pochodzą jego podopieczni, rozumie, co mówią. Ale chłopcy i tak pogrywają jak mogą z wychowawcami. Naczytali się swych praw w internecie, podszkolili z prawa, wszędzie wisi numer telefonu do rzecznika praw dziecka i bawią się prowokowaniem opiekunów do przekroczenia granicy. Kiedyś Kuba chciał sprawdzić jednego, czy nie ma przy sobie narkotyków. Młody nawet się nie stawiał, ale od razu wypalił: – Jak kierownik chce na randkę, to może najpierw czekoladki i buzi, a nie tak od razu za jajka.
Problem w tym, że kiedy wychodzą z MOW-u, to nie ma dla nich nic – żadnej wyciągniętej ręki. W większości wracają więc do swoich – zazwyczaj patologicznych – środowisk i proces resocjalizacji diabli biorą. Kuba na palcach jednej ręki może policzyć takich, którzy się zawzięli i wyszli na prostą. Ale trudno oczekiwać od osiemnastolatków mądrości życiowej i odporności psychicznej ponad siły niejednego dorosłego.
A teraz chwilę sobie poodpoczywa. Grał z chłopakami w piłkę, no i chrupnęło kolano. – Przynajmniej będę miał czas, żeby obejrzeć te filmy, które chcę im pokazać.
Link do tekstu na stronie magazynu: kliknij tutaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz pojawi się na stronie po zatwierdzeniu przez moderatora