wtorek, 10 sierpnia 2021

Agent historycznie - część 26

Dawno nie pojawił się na blogu cykl historyczny, czas to zmienić. Zapraszam na kolejne wspomnienia, tym razem dość... nieodległe. Prezentowany artykuł ukazał się bowiem 29 października 2020 roku.
Treść ukazała się na stronie plejada.pl. Prezentuję jedynie fragment - rozmowę Dominiki Kruszankin z Izoldą Sanetrą. Całość możecie znaleźć pod tym linkiem
*     *     *
"Agent" był nowością na Polskim rynku w 2000 roku.
To był pierwszy program w ogóle w Polsce, w jakiejkolwiek telewizji. To był pierwszy program typu reality-show. Przed nami nie było nic.
Jak Pani wspomina udział w programie?
Z sentymentem. Po tylu latach to już człowiek na to patrzy kompletnie inaczej. Najbardziej mi się chciało śmiać, gdy po 15 latach reaktywowali "Agenta" z gwiazdami. Dostawałam telefony od znajomych gwiazd, które bardzo chciały w tym programie wystąpić. Wszyscy chcieli. Szkoda, że u nas były tylko trzy edycje, bo w jednej wystąpiłam, a przy dwóch potem pracowałam.
Uczestnicy zgłaszający się do programu musieli wysłać list. Co Pani napisała?
Pamiętam, jak zobaczyłam w TVN reklamę: Jeep Wrangler, most i głos lektora, który mówił: “Chcesz przeżyć przygodę? Napisz i przyślij zdjęcie”. Byłam przekonana, że do wygrania są wczasy. Tego, że to będzie jakiś program i to odcinkowy nie brałam kompletnie pod uwagę. Nie myślałam zbyt długo. Wysłałam list ze zdjęciem. List to były dosłownie trzy zdania, chociaż jestem strasznym grafomanem i bardzo lubię pisać. Tym razem napisałam krótko: Jestem mamą swojego syna, pańcią swojego psa, żoną swojego męża. Mam dość już chodzenia między kuchnią a pralnią. Po tygodniu zadzwonił telefon i zaprosili mnie na casting do Krakowa.
Jak przebiegał pierwszy casting?
Najpierw musiałam się dostać do Krakowa z Żywca. Zawiózł mnie kumpel, który po drodze przyznał się, że auto nie ma dokumentów, on nie ma prawa jazdy i samochód jest właściwie zepsuty. W dodatku był to... Polonez Truck. To może był znak, że przygoda się zaczyna. Udało się mimo wszystko dojechać na czas na ul. Dąbka, gdzie mieści się do dziś siedziba TVN. Tam dostałam do wypełnienia kilka kartek z przeróżnymi pytaniami. Potem zaproszono mnie do małego pokoju, w którym stała kamera. Mimo, że to był gmach telewizji, byłam zdziwiona, że tam stoi kamera. Dziewczyna, która ze mną rozmawiała uspokoiła mnie, że jest zepsuta. Rozmawiałyśmy może pół godziny. O wszystkim i o niczym. To wyglądało tak, jakbym wpadła do koleżanki na kawę. Na koniec usłyszałam, że niczego więcej się nie dowiem, jeżeli przejdę ten etap, to do mnie zadzwonią. Tyle.
Po paru dniach zadzwonił telefon i tym razem zaprosili mnie na casting do Warszawy. Szykowała się prawdziwa wyprawa. W tamtych czasach pociąg jechał wieczność.
Co się stało na kolejnym przesłuchaniu?
Trafiłam do jakiejś szkoły w Warszawie, casting odbywał się w pustej klasie. Najpierw test u pani psycholog a potem już przed... szanowną komisją. Na środku sali za długim stołem siedziało chyba 10 osób, a po środku stała kamera. Ja miałam usiąść na środku sali na krześle. Scena jak z filmu "Nagi Instytnkt".
Każdy o coś pytał, ale tylko jedno pytanie zapamiętałam. "Czego w życiu nie zrobię?". Parę dni wcześniej oglądałam w telewizji taki program, jak mężczyzna skakał na bungee i wymiotował. To było filmowane, bo miał kamerę na kasku. Dlatego powiedziałam, że w życiu nie skoczę na bungee. Musiałam wytłumaczyć, dlaczego, więc opowiedziałam co widziałam w telewizji. Potem okazało się, że jedną z konkurencji w programie jest skok na bungee.
Chyba po tygodniu znowu dostałam telefon. Tym razem z informacją, że jadę. Ale dokąd i co tam będzie się działo, oczywiście było owiane tajemnicą. Miałam zabrać walizkę z rzeczami, które uważałam za niezbędne.
Jak wyglądało podpisanie umowy z produkcją?
Przyjechała ekipa filmowa z Krakowa. Mieli coś nagrać ze mną w domu przed wyjazdem. Przywieźli umowę, ale nie było czasu jej przeczytać, więc podpisałam w ciemno. Przecież ja już wiedziałam, że wygrywam te wczasy z przygodą życia, więc zbytnio nawet się nie zainteresowałam, co w niej było zapisane.
Kiedy poznała Pani pozostałych uczestników programu?
O tym, czy z kimś jadę nie wiedziałam. Dopiero na lotnisku wszyscy namierzyliśmy się tylko dlatego, że mieliśmy takie same duże kremowe koperty, w których był bilet na samolot. Nie było kamer. Był tylko facet w długim płaszczu, który nam te koperty wręczył. W samolocie siedzieliśmy obok siebie. Tam dopiero dotarło do mnie, że coś będzie filmowane, że to raczej nie są typowe wczasy. Ktoś powiedział o "Agencie", ale jakoś mi to umknęło. Praktycznie całą drogę spałam, więc przespałam najważniejsze informacje, o których wiedzieli ci, którzy przeczytali umowę.
Docelowo wylądowali Państwo w Lyonie, a na pokładzie samolotu nie mogliście spożywać alkoholu.
Dostaliśmy informacje, że w Lyonie mamy przejść do kawiarni i tam czekać. Usiedliśmy przy stoliku, przy którym stała doniczka ze sztucznymi kwiatami i chorągiewką TVN. Wszystkim chciało się jeść i pić, nie wiedzieliśmy, co mamy robić, czy mamy czas na to, żeby coś zamówić. Nie było nikogo, tylko siedzieliśmy trochę wkurzeni, że nikogo nie ma.
Marcin Meller był schowany, o czym dowiedzieliśmy się w odcinku. Był na piętrze za szybą. Obserwował nas, były też kamery, o których nie wiedzieliśmy. Nie wiem dlaczego, ale w pewnym momencie podniosłam doniczkę z tymi kwiatkami i zaglądnęłam pod spód. A tam... mikroporty! W sekundę zamilkliśmy. Wszystko dlatego, że siedząc od godziny wszyscy klęli, jak szewcy. Wtedy zrozumieliśmy, że nas podsłuchują, a jak podsłuchują to pewnie nagrywają. Do emisji nie nadawało się prawie nic.
Jak wyglądało pierwsze spotkanie z prowadzącym program Marcinem Mellerem?
Z lotniska przyjechaliśmy do przepięknej winnicy i nagle wyszedł ON! Czyli Marcin Meller. Zanim się odezwał, my dziewczyny byłyśmy przekonane, że to Francuz i na pewno właściciel tej plantacji winorośli i posiadłości. Poza tym my dziewczyny stwierdziłyśmy, że jest piękny! Ależ on się prezentował... Gdy się odezwał po polsku kamień spadł nam z serca, że to jednak Polak. Wprowadził nas już w tajniki programu. Pożegnał się i poszedł.
Co stało się potem?
Kazali nam iść do pokoi. Ja stwierdziłam, że to będą moje najpiękniejsze wczasy, ponieważ to było magiczne miejsce. Każdy miał osobny pokój, tak jakbyśmy przyjechali na urolp na dwa tygodnie. Poukładane ubranka w szafie, w łazience wszystkie kosmetyki, walizeczka wsunięta pod łóżko, genialna sprawa! Nie wiedzielismy, że od tego czasu codziennie będziemy spać w innym hotelu, w różnych miejscach Prowansji.
Zaproszono nas na kolację. Było dużo wina i nie było kamer, nie było nikogo z produkcji. Dopiero w pierwszym odcinku zobaczyliśmy, że jednak i tam były kamery. Tylko ukryte. Po kolacji mieliśmy udać się do pokoi i nie wychodzić.
Jak to się stało, że producentka Ewa Leja musiała dzwonić do Edwarda Miszczaka po rozmowie z Panią?
Na pierwszym wywiadzie zostałam zapytana, kto jest agentem. Powiedziałam, że Agnieszka. Dowiedziałam się po programie, że tej nocy nikt z produkcji nie mógł zasnąć, ponieważ odgadłam, kto jest agentem. Producentka zadzwoniła do dyrektora programowego, twierdząc, że program nie ma sensu, bo jedna z osób już wie, kim jest agent. Nie wiedząc o tym, dałam im nieźle popalić na samym początku.
Po udziale w programie otrzymała pani propozycję współpracy ze stacją TVN.
Zadzwoniła do mnie producentka Ewa Leja i powiedziała: Wiesz co Izolda, może byś przyjechała? Program będę robić, pogadamy. Przyjechałam, pogadałyśmy i tak gadamy do teraz. Kompletnie wywróciła moje życie do góry nogami. To kim jestem, zawdzięczam jej. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Chciałam wygrać jedynie wczasy, a wygrałam przygodę życia, która trwa do dziś.

2 komentarze:

Komentarz pojawi się na stronie po zatwierdzeniu przez moderatora