wtorek, 11 sierpnia 2020

Agent historycznie - część 21

W dzisiejszej części historycznego cyklu nietypowo przedstawię... tylko fragment artykułu. Wszystko dlatego, że dalsza jego część nie ma nic wspólnego z "Agentem". Oto fragment wywiadu z jedną z osób pracujących na planie "Agenta".
Tekst zatytułowany "Oblicze skazańca" ukazał się 20 stycznia 2001 na internetowej stronie "Dziennika Polskiego". Oto wywiad z Januszem Susem, operatorem filmowym i telewizyjnym, autorem zdjęć do "Agenta" i programu "Cela nr...", z którym rozmawiał "Krzysztof Kawa".
*     *     *
- Czy jadąc we wrześniu ubiegłego roku do Francji filmować "Agenta" wiedział Pan, kto nim jest?
- Nie, bo nie chciałem wiedzieć. Przed wyjazdem powiedziałem, że żaden z operatorów nie może znać prawdy. Obawiałem się, że ktoś z nas choćby mimowolnie będzie zwracał na agenta większą uwagę, będzie go częściej filmował albo w jakiś inny sposób zdradzi obrazem, o kogo chodzi. Ponadto sporo rozmawialiśmy z uczestnikami gry, zawsze się coś mogło wymknąć.
- Ile osób w ekipie wiedziało, kto jest agentem?
- Ekipa, która przez miesiąc pracowała we Francji, liczyła 25 osób, ale wiedziała o nim, a raczej - jak się okazało - o niej, tylko reżyser i producent w jednej osobie, Ewa Leja.
- Czy podobnie jak 12 uczestników programu bawił się Pan w rozszyfrowywanie agenta?
- Tylko przez pierwsze pięć dni. Teoretycznie mogłem odgadnąć najszybciej. Ci, którzy brali udział w grze, spali w jednym hotelu, członkowie ekipy w drugim, a odpadający w trzecim. Ja miałem przywilej mieszkania w hotelu wraz z uczestnikami programu i wiedziałem o nich naprawdę bardzo dużo. Przebywałem z nimi cały dzień na planie, a wieczorami toczyliśmy długie rozmowy przy winie lub piwie, podczas których starałem się rozmiękczyć, wyluzować towarzystwo. I mimo to do końca nie byłem pewien, kto jest agentem. Prawdę mówiąc, po pierwszych pięciu dniach było mi to zupełnie obojętne. Skupiłem się na pracy, a była to ciężka harówka. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Przez miesiąc dzień w dzień, od rana do wieczora, przy zdjęciach. Wieczorem więc wypijałem najwyżej dwie lampki wina i zamiast dalej dyskutować z grającymi - a ci przesiadywali do czwartej nad ranem - padałem na pysk.
- Widziałem w "Epilogu", jak musiał Pan biegać pod górę z kamerą...
- To był raczej żart kolegów montażystów, którzy wkleili tę scenę, by pokazać naszą pracę. Akurat wtedy zepsuł się nam samochód i rzeczywiście musiałem podbiec, by wyprzedzić jednego z uczestników i zrobić ujęcie. Jednak z reguły byliśmy tak przygotowani, iż nie było żadnego biegania po planie.
- Ilu operatorów kręciło program?
- Miałem do dyspozycji trzech. Ponadto pomagało nam dwóch szwedzkich techników. Szwedów było więcej, ale zajmowali się też innymi sprawami, współpracowali przy produkcji. Były cztery kamery główne, kilka pomocniczych i pięć mikrokamer, które instalowaliśmy na kaskach. Przywieźli je Szwedzi, u nas w zasadzie się ich nie używa. A szkoda, bo efekty są rewelacyjne. Choćby w chyba najlepiej znanej scenie skoku na linie bungee. Rozstawiliśmy sprzęt u góry i na dole, ale najlepsze ujęcia pochodziły z tych kamer, które pokazywały twarze podczas skoku. Niektórzy wówczas śpiewali dla dodania sobie otuchy, inni coś krzyczeli albo po prostu zaciskali zęby. Ten obraz stanowił o sile przekazu całej sceny.
- A propos. Ponoć grający podsłuchali wcześniej kogoś z waszej ekipy i wiedzieli, że czeka ich takie zadanie...
- Zgadza się, dowiedzieli się o tym dzień wcześniej. Z jednej strony nie było więc elementu zaskoczenia. Z drugiej jednak usłyszeli tylko jakiś fragment rozmowy i domyślali się, że skakać będą musieli tylko wybrani. I zaczęli wybierać spośród siebie, kto to zrobi. Wiedziałem, że największe opory miały trzy dziewczyny, między innymi Liwia, która potem wygrała program. Samotnie wychowuje małe dziecko i zarzekała się, że nie skoczy. Na miejsce akcji jechaliśmy kilka godzin, musieliśmy pokonać 200 kilometrów. W tym czasie uczestnicy gry niby sobie wszystko ustalili, a na moście dowiedzieli się, że muszą skoczyć wszyscy, w przeciwnym wypadku przepada im nagroda. I zaczęły się dyskusje. Kręciliśmy tę scenę cztery godziny.
- Czy to możliwe, jak gdzieś napisano, by koszty produkcji "Agenta" były porównywalny z wydatkami na film "Ogniem i mieczem"?
- Kompletna bzdura! Gdy to przeczytałem, natychmiast poszedłem do człowieka odpowiedzialnego za finanse i naśmiewałem się, że zrobił największy przekręt w historii Rzeczypospolitej. Pytałem go, gdzie się podziało ponad 20 milionów złotych. Tak naprawdę "Agent" kosztował 2,5 miliona, a "Ogniem i mieczem" dziesięć razy tyle.
- Czy od początku prowadzącym miał być Marcin Meller?
- Nie, najpierw postawiono na Marka Kondrata, ale okazał się za drogi. To była wprawdzie największa produkcja w historii TVN, ale każdy budżet ma swoje granice. Później byli inni kandydaci, między innymi Andrzej Sołtysik, według mnie stuprocentowy profesjonalista. Współpracowaliśmy na przykład przy "Multikinie". Uznano jednak, że nie może pełnić tej roli jako rzecznik prasowy TVN-u.
- Miał być hit i był, bo ostatnie odcinki oglądało po kilka milionów ludzi...
- Na początku, gdy Bogdan Czaja z TVN-u wyszperał "Agenta" na targach w Cannes, było sporo obaw. Ludzie w Polsce nie znali takich programów. I rzeczywiście, oglądalność pierwszych odcinków nie była rewelacyjna. Dopiero później chwyciło i końcówka biła rekordy. Przed wyjazdem na zdjęcia dostałem od Szwedów nagrania ich programu. To była bardzo dobra robota. My dysponowaliśmy dwukrotnie mniejszą ekipą, mieliśmy mniej sprzętu i siłą rzeczy efekt nie mógł być identyczny. Mogliśmy powielać ich pomysły, ale uznałem, że skoro od początku do końca robimy ten program własnymi siłami, to niech będzie on oryginalny, polski. I uważam na przykład, że kolacje, podczas których każdego dnia ktoś odpadał z gry, zrobiliśmy ciekawiej niż Szwedzi. W ciągu tego miesiąca uczestnicy zabawy mieli dwa dni wolne, a ja w tym czasie kazałem moim ludziom jeździć po okolicy i dogrywać brakujące obrazki. Byli na mnie wściekli, ale sami po powrocie do Polski przyznali, że się opłaciło.
- Zgodził się Pan kręcić "Agenta", mimo że w tym czasie zajmował się dokumentem o powstawaniu "Quo vadis", przygotowywał zdjęcia do Teatru Telewizji. Dlaczego?
- Do Francji pojechałem niemal z dnia na dzień, w zasadzie bez żadnych przygotowań. Namówił mnie dyrektor programowy TVN, Edward Miszczak, z którym wcześniej robiłem wiele reportaży "W drodze" czy "Cela nr...". On mi ufał, że to zrobię dobrze, a ja ufałem jemu, że nie wpuszcza mnie w kanał.
- Wspomniał Pan o cyklu "Cela nr...". Jak praca przy tamtych reportażach różniła się od tego, co Pan robił w "Agencie"?
- W zasadzie wszystkim. Po pierwsze dlatego, że w "Agencie" musiałem zsynchronizować pracę kilku kamer, czasem nawet 12-15. A ja sporo pracuję dla filmu, gdzie już dwie kamery to dla mnie o jedną za dużo. Ponadto na planie we Francji przez kilkadziesiąt dni trzeba było zapanować nad pokaźną grupą ludzi, dogadywać się z prowadzącym, co wcale nie było łatwe. (...)
*     *     *
Cały artykuł - kliknij tutaj

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawa lektura. Fajnie poczytać tak z 'innej perspektywy'.
    Dzięki bardzo.

    OdpowiedzUsuń

Komentarz pojawi się na stronie po zatwierdzeniu przez moderatora