Zgodnie z zapowiedzią zamieszczoną przy okazji wywiadu z Jerzym Pankowskim publikuję pierwszą część rozmowy z Remigiuszem Małeckim, uczestnikiem pierwszej edycji "Agenta". Rozmowa została zilustrowana zdjęciami z Francji - za co autor bloga serdecznie dziękuje rozmówcy, który zgodził się udostępnić posiadane w swoich zbiorach fotki. W pierwszej części wywiadu półfinalista (czyli uczestnik, który odpadł tuż przed finałem) pierwszej edycji programu opowiada, czy widział siebie w roli Agenta, czy bał się skoczyć na bungee i dlaczego nie udało się wjechać na szczyt morderczej góry, Opowiada również o zadaniu, po którym w Polsce zrobił się spory szum medialny o programie - z królikiem w roli głównej. Miłej lektury!
--------------------------------------------------------------------------------------------------------
Co skłoniło pana do wzięcia udziału w programie?
Przede wszystkim ciekawość. Na początku lipca 2000 roku zobaczyłem reklamę, że szykowana jest tajemnicza wyprawa. Brzmiała niezwykle ciekawie i egzotycznie. Byłem wówczas studentem bez żadnych konkretnych planów na najbliższe wakacyjne tygodnie (rok akademicki rozpoczyna się w październiku – przyp. autora), pomyślałem więc, że wyślę zgłoszenie. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałem odpowiedź i zaproszenie na casting do Warszawy. Na pierwszym spotkaniu, podczas którego rozmawiałem z dwiema dziewczynami, musiałem odpowiedzieć na wiele socjologicznych i psychologicznych pytań, jak np. Co bym zrobił, gdybym zobaczył na ulicy płaczącą dziewczynę. Drugie spotkanie odbywało się już z osobami z produkcji. Również padało mnóstwo pytań, przedstawili pobieżne, co czekać będzie uczestników na wyprawie, a także, iż będzie uczestniczył w niej agent, mający specyficzną rolę. Zapytali również, czy wolałbym być agentem, czy też agenta tropić.
Widział pan siebie w roli Agenta?
Jeśli dobrze pamiętam, to odpowiedziałem wówczas, że nie chciałbym być agentem. Mam taki charakter, że chyba nie umiałbym być dwulicowy. Nie potrafiłbym jednocześnie z wszystkimi się przyjaźnić i działać wbrew tym ludziom. Zresztą nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię kłamać. Do odgrywania roli agenta potrzebny był ktoś z walorami aktorskimi.
Agnieszka posiadała odpowiednie cechy by być agentem?
Nasz agent był długo nieaktywny. Doszło do tego, że w pewnym momencie po kolacji dyskutowaliśmy między sobą, czy aby przypadkiem producenci nas nie wkręcają z tym agentem i być może tak naprawdę żadnego agenta nie ma. Tak odbieraliśmy brak widocznych oznak działania osoby, która miała psuć zadania…. Myślę, że Agnieszka nie do końca zrozumiała rolę, jaką miała pełnić, nie bardzo wiedziała, co ma zrobić, co zepsuć, wyglądało to tak, jakby czekała na jakieś instrukcje od realizatorów.
Czy Francja była wystarczająco egzotycznym miejscem, czy też niekoniecznie według pana pasowała do reklamy tajemniczego programu?
Spodziewałem się znacznie bardziej egzotycznego wyjazdu. Myślałem, że nas wywiozą np. do Amazonii, że będzie nas czekać szkoła przetrwania. Ale Francja też była super. Niezwykły klimat, widoki, miejsca – fantastyczne wakacje. A wracając jeszcze do castingów dodam, że po drugim spotkaniu, rozmowie i reakcji producentów wywnioskowałem, że mam duże szanse, żeby się załapać. Zresztą selekcja uczestników nie była przypadkowa. Albo nas próbowali dobrać charakterologicznie, albo też któryś mądry psycholog wpadł na pomyśl, że w grupie musi być jakiś emeryt, zrzędliwa babcia, studenciak…
Jak było u pana ze znajomością języka francuskiego? Pytam, bo w jednym z zadań z ust Agnieszki padło stwierdzenie, że został pan do niej dobrany jako osoba, która po francusku coś potrafi powiedzieć, a w praktyce okazało się, że wcale za dobrze z językiem nie jest.
Kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do programu rozpocząłem naukę tego języka w szkole językowej. Liznąłem podstawy, ale nie czułem się na siłach, żeby próbować w nim rozmawiać. Po powrocie z Francji przez kilka kolejnych miesięcy próbowałem kontynuować naukę, ale zrezygnowałem. Może trochę z lenistwa, ale także dlatego, że nie za bardzo mi leżała nauka właśnie tego języka.
Bał się pan skoczyć na bungee? Czy może już wcześniej próbował pan tego typu sportów ekstremalnych?
Skakałem po raz pierwszy i oczywiście trochę się bałem. Wystarczyło tylko spojrzeć z mostu – pod nami rzeka, której nie było, bo niemal wyschła. Zostały same kamienie znajdujące się wiele metrów poniżej. Ale chciałem też pokazać, że skoro przede mną skoczyły kobiety (Liwia i Agnieszka – przyp. autora), to ja nie będę frajer i też skoczę. Dziś będąc mężem i ojcem pewnie bym się mocniej nad skokiem zastanawiał – właśnie ze względu na rodzinę, ale w trakcie programu byłem kawalerem, więc inaczej też do tego typu spraw podchodziłem.
Zadania odbywającego się w polu kukurydzy nie zdołał pan wykonać. Był to wynik złej nawigacji, czy też inne powody przeważyły, iż ostatecznie został pan złapany przez łowczych?
Zostaliśmy wyrwani w środku nocy ze snu i zawiezieni na wspomniane pole. Towarzyszyły nam spore emocje, które chyba za bardzo mną rządziły. Poniosła mnie nieco młodzieńcza brawura, pędziłem jak wariat. Owszem głos Izy docierał do mnie z opóźnieniem, zdarzało mi się reagować zanim usłyszałem komendę, ale generalnie nie mam zastrzeżeń co do sposobu nawigacji. Może gdybym z większym spokojem podszedł do wykonywania zadania udałoby się przejść labirynt lub pozostałbym przez wyznaczony czas niezłapany?
Tego pytania nie mogło zabraknąć. Proszę opowiedzieć, jak było z tym królikiem? Założę się, że było to wydarzenie z „Agenta”, o które najczęściej bywał pan pytany i o którym ciągle wspominano?
Ten królik ciągle za mną chodzi. Przez pewien czas ludzie żartowali ze mnie i mówili: to ten morderca królika. Już mówię, jak wyglądała sytuacja. Byłem w grupie najmłodszy, a wówczas pozostało już tylko trzech facetów. Kuba powiedział, że on nie zabije królika, Jurek, że on absolutnie również nie podejmie się tego zadania, dziewczyny na samą myśl o tym niemal mdlały… Powiedziałem więc: ok., biorę to na klatę. Traf chciał, że jakiś czas wcześniej czytałem książkę, w której był opis, jak zabija się królika, by on długo nie cierpiał. Dziewczyny zajęły się krową i kozą, które trzeba było wydoić, Kuba i Jurek poszli przygotowywać namiot, a ja zostałem sam na sam z tym królikiem Oczywiście duże emocje towarzyszące zadaniu sprawiły, że nie wyszło dokładnie tak, jak było to w książce. Widok nie był fajny, dobrze się stało, że TVN tego nie pokazał. O tej sytuacji było później głośno, pisały o niej gazety, jakieś towarzystwa opieki nad zwierzętami groziły procesami za znęcanie się, do czego jednak ostatecznie nie doszło….
Całą sytuację potem mocno przeżywałem, bo nigdy wcześniej żadnego zwierzęcia nie zabiłem. Zresztą nie tylko ja miałem podły nastrój, ale też inne osoby. Przez cały wieczór prawie w ogóle nie rozmawialiśmy, a potrawy z królika nikt nie tknął. Ja próbowałem, ale zaraz przed oczami stawał mi ten królik, więc zrezygnowałem. Dziś tego zadania bym nie wykonał, bo było ono głupie, wtedy jednak uważałem, że muszę to zrobić dla grupy. Co ciekawe nikt nie próbował mnie odwieść od tego, co miałem zrobić… Szkoda, że tuż przed tym wyzwaniem odpadł Piotrek, bo gdyby nadal wówczas z nami był, może on podjąłby się wykonania tej nieprzyjemnej czynności.
Czy w zadaniu „Paintball” sam pan zdecydował, by podarować Izie zielone piórko, czy też może wcześniej grupa podjęła wspólnie decyzję, by nagrodzić w ten sposób Izę?
To był czas, gdy myślałem sobie: wiem, że Liwia jest agentem, więc dla mnie podarowanie piórka nie ma żadnych konsekwencji, bo i tak przejdę dalej. Decyzję podjąłem już w momencie, gdy przygotowywałem się do wykonania zadania. Pomyślałem, że jeśli uda mi się dotrzeć na szczyt, wspaniałomyślnie podaruję Izie, która niemal się popłakała z tego powodu, piórko. Nie było to jednak jakaś przemyślana zimna kalkulacja mająca określony cel. My naprawdę bardzo się lubiliśmy i przede wszystkim dlatego tak łatwo przychodziło nam darowanie zielonych piórek, a przypomnę, że kilka dni później ja również taki prezent otrzymałem od Kuby, co skutkowało jego odpadnięciem z programu. Prawidłowo typował Agnieszkę, ale zrobił zbyt wiele błędów i pożegnał się z programem.
Czy według pana zadanie z morderczym wjazdem na rowerach pod górę było do wykonania w wyznaczonym czasie?
Wydaje mi się, że tak. Ekipa realizująca wprowadziła nas w błąd. Powiedziano nam, że rowery, którymi jedziemy, muszą być odstawiane na bagażnik samochodu, a zmiana musi następować w momencie, gdy są dwa rowery w ruchu. Na załadowywanie, przymocowywanie, a potem wyładowanie rowerów traciliśmy mnóstwo sił i czasu, którego nam później zabrakło. Gdybyśmy od początku jechali tak, jak pod koniec zadania – czyli osoba, która nie miała już siły jechać zsiadała z roweru, a przejmował go ktoś inny, siadał na niego i ruszał w dalszą trasę – wówczas moglibyśmy zdążyć na czas.
Faktycznie góra była tak trudna do zdobycia, jak opisywano to w programie?
Tak, to góra, z którą niejeden zawodowy kolarz ma problemy. W ogóle nie było płaskiego terenu, cały czas pod górę, w pewnym momencie nachylenie wynosiło nawet 45 stopni. Było okropnie, bardzo duża różnica wysokości dzieląca start i metę, po 100-200 metrach czuliśmy się tak, jakbyśmy zrobili kilka kilometrów. Nie byliśmy w stanie zbyt długo jechać. Fakt, że byliśmy wówczas młodzi niewiele nam pomógł. Za to bardzo fajny był zjazd. Już po zakończeniu wykonywania zadania ja i Kuba postanowiliśmy zjechać z tej góry na rowerach, pozostali zaś podróżowali samochodem. Były momenty, gdy na tych rowerach łapaliśmy niesamowitą prędkość, dlatego trzeba było cały czas trzymać rękę na hamulcu. Cały zjazd trwał może 3-4 minuty.
Co skłoniło pana do wzięcia udziału w programie?
Przede wszystkim ciekawość. Na początku lipca 2000 roku zobaczyłem reklamę, że szykowana jest tajemnicza wyprawa. Brzmiała niezwykle ciekawie i egzotycznie. Byłem wówczas studentem bez żadnych konkretnych planów na najbliższe wakacyjne tygodnie (rok akademicki rozpoczyna się w październiku – przyp. autora), pomyślałem więc, że wyślę zgłoszenie. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałem odpowiedź i zaproszenie na casting do Warszawy. Na pierwszym spotkaniu, podczas którego rozmawiałem z dwiema dziewczynami, musiałem odpowiedzieć na wiele socjologicznych i psychologicznych pytań, jak np. Co bym zrobił, gdybym zobaczył na ulicy płaczącą dziewczynę. Drugie spotkanie odbywało się już z osobami z produkcji. Również padało mnóstwo pytań, przedstawili pobieżne, co czekać będzie uczestników na wyprawie, a także, iż będzie uczestniczył w niej agent, mający specyficzną rolę. Zapytali również, czy wolałbym być agentem, czy też agenta tropić.
Widział pan siebie w roli Agenta?
Jeśli dobrze pamiętam, to odpowiedziałem wówczas, że nie chciałbym być agentem. Mam taki charakter, że chyba nie umiałbym być dwulicowy. Nie potrafiłbym jednocześnie z wszystkimi się przyjaźnić i działać wbrew tym ludziom. Zresztą nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię kłamać. Do odgrywania roli agenta potrzebny był ktoś z walorami aktorskimi.
Agnieszka posiadała odpowiednie cechy by być agentem?
Nasz agent był długo nieaktywny. Doszło do tego, że w pewnym momencie po kolacji dyskutowaliśmy między sobą, czy aby przypadkiem producenci nas nie wkręcają z tym agentem i być może tak naprawdę żadnego agenta nie ma. Tak odbieraliśmy brak widocznych oznak działania osoby, która miała psuć zadania…. Myślę, że Agnieszka nie do końca zrozumiała rolę, jaką miała pełnić, nie bardzo wiedziała, co ma zrobić, co zepsuć, wyglądało to tak, jakby czekała na jakieś instrukcje od realizatorów.
Czy Francja była wystarczająco egzotycznym miejscem, czy też niekoniecznie według pana pasowała do reklamy tajemniczego programu?
Spodziewałem się znacznie bardziej egzotycznego wyjazdu. Myślałem, że nas wywiozą np. do Amazonii, że będzie nas czekać szkoła przetrwania. Ale Francja też była super. Niezwykły klimat, widoki, miejsca – fantastyczne wakacje. A wracając jeszcze do castingów dodam, że po drugim spotkaniu, rozmowie i reakcji producentów wywnioskowałem, że mam duże szanse, żeby się załapać. Zresztą selekcja uczestników nie była przypadkowa. Albo nas próbowali dobrać charakterologicznie, albo też któryś mądry psycholog wpadł na pomyśl, że w grupie musi być jakiś emeryt, zrzędliwa babcia, studenciak…
Jak było u pana ze znajomością języka francuskiego? Pytam, bo w jednym z zadań z ust Agnieszki padło stwierdzenie, że został pan do niej dobrany jako osoba, która po francusku coś potrafi powiedzieć, a w praktyce okazało się, że wcale za dobrze z językiem nie jest.
Kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do programu rozpocząłem naukę tego języka w szkole językowej. Liznąłem podstawy, ale nie czułem się na siłach, żeby próbować w nim rozmawiać. Po powrocie z Francji przez kilka kolejnych miesięcy próbowałem kontynuować naukę, ale zrezygnowałem. Może trochę z lenistwa, ale także dlatego, że nie za bardzo mi leżała nauka właśnie tego języka.
Bał się pan skoczyć na bungee? Czy może już wcześniej próbował pan tego typu sportów ekstremalnych?
Skakałem po raz pierwszy i oczywiście trochę się bałem. Wystarczyło tylko spojrzeć z mostu – pod nami rzeka, której nie było, bo niemal wyschła. Zostały same kamienie znajdujące się wiele metrów poniżej. Ale chciałem też pokazać, że skoro przede mną skoczyły kobiety (Liwia i Agnieszka – przyp. autora), to ja nie będę frajer i też skoczę. Dziś będąc mężem i ojcem pewnie bym się mocniej nad skokiem zastanawiał – właśnie ze względu na rodzinę, ale w trakcie programu byłem kawalerem, więc inaczej też do tego typu spraw podchodziłem.
Zadania odbywającego się w polu kukurydzy nie zdołał pan wykonać. Był to wynik złej nawigacji, czy też inne powody przeważyły, iż ostatecznie został pan złapany przez łowczych?
Zostaliśmy wyrwani w środku nocy ze snu i zawiezieni na wspomniane pole. Towarzyszyły nam spore emocje, które chyba za bardzo mną rządziły. Poniosła mnie nieco młodzieńcza brawura, pędziłem jak wariat. Owszem głos Izy docierał do mnie z opóźnieniem, zdarzało mi się reagować zanim usłyszałem komendę, ale generalnie nie mam zastrzeżeń co do sposobu nawigacji. Może gdybym z większym spokojem podszedł do wykonywania zadania udałoby się przejść labirynt lub pozostałbym przez wyznaczony czas niezłapany?
Tego pytania nie mogło zabraknąć. Proszę opowiedzieć, jak było z tym królikiem? Założę się, że było to wydarzenie z „Agenta”, o które najczęściej bywał pan pytany i o którym ciągle wspominano?
Ten królik ciągle za mną chodzi. Przez pewien czas ludzie żartowali ze mnie i mówili: to ten morderca królika. Już mówię, jak wyglądała sytuacja. Byłem w grupie najmłodszy, a wówczas pozostało już tylko trzech facetów. Kuba powiedział, że on nie zabije królika, Jurek, że on absolutnie również nie podejmie się tego zadania, dziewczyny na samą myśl o tym niemal mdlały… Powiedziałem więc: ok., biorę to na klatę. Traf chciał, że jakiś czas wcześniej czytałem książkę, w której był opis, jak zabija się królika, by on długo nie cierpiał. Dziewczyny zajęły się krową i kozą, które trzeba było wydoić, Kuba i Jurek poszli przygotowywać namiot, a ja zostałem sam na sam z tym królikiem Oczywiście duże emocje towarzyszące zadaniu sprawiły, że nie wyszło dokładnie tak, jak było to w książce. Widok nie był fajny, dobrze się stało, że TVN tego nie pokazał. O tej sytuacji było później głośno, pisały o niej gazety, jakieś towarzystwa opieki nad zwierzętami groziły procesami za znęcanie się, do czego jednak ostatecznie nie doszło….
Całą sytuację potem mocno przeżywałem, bo nigdy wcześniej żadnego zwierzęcia nie zabiłem. Zresztą nie tylko ja miałem podły nastrój, ale też inne osoby. Przez cały wieczór prawie w ogóle nie rozmawialiśmy, a potrawy z królika nikt nie tknął. Ja próbowałem, ale zaraz przed oczami stawał mi ten królik, więc zrezygnowałem. Dziś tego zadania bym nie wykonał, bo było ono głupie, wtedy jednak uważałem, że muszę to zrobić dla grupy. Co ciekawe nikt nie próbował mnie odwieść od tego, co miałem zrobić… Szkoda, że tuż przed tym wyzwaniem odpadł Piotrek, bo gdyby nadal wówczas z nami był, może on podjąłby się wykonania tej nieprzyjemnej czynności.
Czy w zadaniu „Paintball” sam pan zdecydował, by podarować Izie zielone piórko, czy też może wcześniej grupa podjęła wspólnie decyzję, by nagrodzić w ten sposób Izę?
To był czas, gdy myślałem sobie: wiem, że Liwia jest agentem, więc dla mnie podarowanie piórka nie ma żadnych konsekwencji, bo i tak przejdę dalej. Decyzję podjąłem już w momencie, gdy przygotowywałem się do wykonania zadania. Pomyślałem, że jeśli uda mi się dotrzeć na szczyt, wspaniałomyślnie podaruję Izie, która niemal się popłakała z tego powodu, piórko. Nie było to jednak jakaś przemyślana zimna kalkulacja mająca określony cel. My naprawdę bardzo się lubiliśmy i przede wszystkim dlatego tak łatwo przychodziło nam darowanie zielonych piórek, a przypomnę, że kilka dni później ja również taki prezent otrzymałem od Kuby, co skutkowało jego odpadnięciem z programu. Prawidłowo typował Agnieszkę, ale zrobił zbyt wiele błędów i pożegnał się z programem.
Czy według pana zadanie z morderczym wjazdem na rowerach pod górę było do wykonania w wyznaczonym czasie?
Wydaje mi się, że tak. Ekipa realizująca wprowadziła nas w błąd. Powiedziano nam, że rowery, którymi jedziemy, muszą być odstawiane na bagażnik samochodu, a zmiana musi następować w momencie, gdy są dwa rowery w ruchu. Na załadowywanie, przymocowywanie, a potem wyładowanie rowerów traciliśmy mnóstwo sił i czasu, którego nam później zabrakło. Gdybyśmy od początku jechali tak, jak pod koniec zadania – czyli osoba, która nie miała już siły jechać zsiadała z roweru, a przejmował go ktoś inny, siadał na niego i ruszał w dalszą trasę – wówczas moglibyśmy zdążyć na czas.
Faktycznie góra była tak trudna do zdobycia, jak opisywano to w programie?
Tak, to góra, z którą niejeden zawodowy kolarz ma problemy. W ogóle nie było płaskiego terenu, cały czas pod górę, w pewnym momencie nachylenie wynosiło nawet 45 stopni. Było okropnie, bardzo duża różnica wysokości dzieląca start i metę, po 100-200 metrach czuliśmy się tak, jakbyśmy zrobili kilka kilometrów. Nie byliśmy w stanie zbyt długo jechać. Fakt, że byliśmy wówczas młodzi niewiele nam pomógł. Za to bardzo fajny był zjazd. Już po zakończeniu wykonywania zadania ja i Kuba postanowiliśmy zjechać z tej góry na rowerach, pozostali zaś podróżowali samochodem. Były momenty, gdy na tych rowerach łapaliśmy niesamowitą prędkość, dlatego trzeba było cały czas trzymać rękę na hamulcu. Cały zjazd trwał może 3-4 minuty.
* * *
Z drugiej części rozmowy będzie można się dowiedzieć m.in. o tym, czy Remek miał wątpliwości, czy powinien zrobić sobie kolczyk w nosie, jak zareagował na wyciągnięcie tuż przed finałem czerwonego piórka z koperty, dlaczego przez cały czas typował Liwię jako tytułową postać oraz czy miał szansę związać się na dłużej z telewizją. Drugą część rozmowy opublikuję w ciągu najbliższych siedmiu dni.
Każdy z was może również zadać swoje pytania uczestnikowi Agenta. Pytania można przesyłać poprzez komentarz pod wywiadem (z adnotacją - pytania do Remka) - komentarz nie zostanie opublikowany; a także poprzez formularz kontaktowy znajdujący się z prawej strony pod archiwum lub poprzez prywatną wiadomość na profilu facebookowym "Mówimy NIE celebrytom w Agencie". Pytania zostaną zadane (podobnie jak pytania do Jerzego) po uzbieraniu ich odpowiedniej liczby (minimum dziesięć).
Podziękowania dla pana Remigiusza za poświęcony dla nas czas oraz dla autora za przeprowadzenie wywiadu :)
OdpowiedzUsuńJa również dołączam się do podziękowań :-)
OdpowiedzUsuńPerspektywa uczestnika programu jest zupełnie inna niż widza.
Pozdrawiam wszystkich fanów:) Remek
OdpowiedzUsuńJa, fanka, dziękuję za pozdrowienia :-)
UsuńTo niesamowite uczucie, gdy zdajesz sobie sprawę, że to, co pokazali w telewizji, nie było grane przez aktorów, tylko występowali "zwyczajni-niezwykli" ludzie, których reakcje były autentyczne i których można przecież spotkać w realnym świecie. To tak jakby kłamstwo telewizji łączyło się prawdą życia...
Również zdjęcia, na których uwieczniono uczestników WRAZ z kamerami, robią ogromne wrażenie. Tak to właśnie wyglądało "od kuchni". A człowiek się zazwyczaj nad tym nie zastanawia, widzi tylko to, co mu pokażą. A było o wiele więcej ponadto, pewnie i tych dobrych i tych mniej dobrych chwil. W każdym razie sądzę, że tamtych emocji trudno nie pamiętać, ja sama pamiętam, choć doświadczyłam zaledwie ich ułamek z perspektywy widza.
Dziwie się Izie i Dance, że przydzielili Remkowi wadę "niedojrzały". Chyba nie mieli nic na Remka więc przyczepili się jego młodemu wieku. Chłopak w wieku 22 lat a intelekt na poziomie 40-latka. Niezły klimat był w półfinale, kiedy Jerzy zaczął przemawiać przy kolacji, a Remek po zielonym piórku Jerzego już przeczuwał, że to koniec. Ten soundrack, emocje i to wszystko przez prywatne osoby...AGENT 1 RZĄDZI! Agent z Gwiazdami do kosza.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za świetny wywiad. Nie mogę doczekać się następnej części:)
OdpowiedzUsuńJak to jest, że jaramy się tym programem od ponad 16 lat? :) Magia Agenta! Wywiad super, podziękowania dla autora za cały trud włożony w prowadzenie bloga!
OdpowiedzUsuń